
Składa się tak, że w piątek koło południa przedzieram się rowerem przez okolice Hali Targowej. Mijam samochody dostawcze i osobowe, rodziców z dziećmi, zażywnych jegomości taszczących skrzynki, chodzące parami emerytki, wszystkie z rękoma zaciśniętymi na torebkach, wszystkie w bezkształtnych spódnicach do pól łydki i schludnych bluzkach koszulowych. Sweterki i żakiety przerzucone przez ramię, bo pogoda taka piękna, nie ma się co w tym gotować. Włosy krótkie, siwe, starannie ułożone. Jedna tylko wyróżnia się fioletowym kokiem i równie fioletową grzywką z rzadkich drobnych loczków. Gdy mijam je zbyt w ich odczuciu szybko lub zbyt blisko, krzyczą „Jezusie nazareński!”, „Święty Jacku z pierogami!”, „Józefie święty!”, zupełnie jakbym pędziła jak szatan, a przecież toczę się powoli i dostojnie, bo inaczej nie da się w tym ścisku. Wyłapuję też strzępy rozmów: „Był moim prawdziwym przyjacielem, codziennie przynosił mi gazetę”; „To wszystko pryskane, a do tego drogie”; „Po mięso zawsze tu chodzę”…Czytaj dalej »