„Feblik” — recenzja

Może zawierać spoilery.

feblikbig551026Gdy byłam młodym i niewinnym lemurkiem, Małgorzata Musierowicz była jedną z moich ulubionych pisarek. Przeżywałam perypetie bohaterek, martwiłam się, że bardziej przypominam Pyzę niż Tygryska, wierzyłam, że łacińskie wtręty w konwersacji to szczyt elegancji. Próbowałam nawet napisać list do autorki, ale nie bardzo wiedziałam, co miałabym w nim zawrzeć.

Z wiekiem bezkrytyczność mi przeszła, a Małgorzacie Musierowicz zaczęła spadać forma, co widać szczególnie w tomach, które ukazały się po „Kalamburce”. O ile do wcześniejszych książek wracałam wielokrotnie, o tyle „Język Trolli”, „Żabę”, „Czarną polewkę” i „Sprężynę” odkładałam na półkę po jednym przeczytaniu, cokolwiek zawiedziona. Ich treść powoli zlewała mi się w jedno. A potem ukazała się „McDusia”.

Matko jedyna, co to było! Już nie czułam zawodu. Czułam niesmak i głębokie przekonanie, że poziom Musierowicz sięgnął dna. Gloryfikacja zachowań przemocowych, zwłaszcza wobec kobiet, niewybredny i w gruncie rzeczy zupełnie niespełniający swej funkcji humor, a to wszystko okraszone zapewnieniami o tym, jak miłą i ciepłą jest rodzina Borejków. Po tej powieści nie sądziłam, że jeszcze kiedyś sięgnę po kolejną książkę autorki.

A jednak sięgnęłam, choć targały mną złe przeczucia. Najpierw po „Wnuczkę do orzechów”, a parę dni temu po „Feblik”. Cokolwiek dręczyło Małgorzatę Musierowicz, cokolwiek sprawiło, że popełniła „McDusię”*, zdążyło jej przejść. Dwie ostatnie powieści czyta się przyjemnie. Nie są wolne od błędów (research autorki, mimo jej zapewnień, kuleje), światopogląd w nich przedstawiony rozmija się z moim**, ale zdecydowanie nie są złe. Problem z nimi polega jednak na tym, że powinny de facto stanowić jeden utwór. Rozbicie tej historii na dwie części ma swoje uzasadnienie (odwieczna zasada Musierowicz: jeden romans — jedna książka), sprawia jednak, że czytelnikowi trudno odnaleźć się w „Febliku”, jeśli nie czytał „Wnuczki do orzechów”.

Mimo to jednak skupię się tylko na ostatnim tomie. Jego głównymi bohaterami są Ignaś, syn Gabrieli, najstarszej z Borejkówien, i Agnieszka, jego spotkana po latach w pekaesie koleżanka z gimnazjum. I choć mamy tu powrót do formuły turboromansu (spotykają się, zamieniają pięć słów, miłość po grób, za dwa tomy poznamy imiona ich dzieci), to jednak jest ona złagodzona przez fakt wcześniejszej znajomości. Ponadto wreszcie zakochani rozmawiają ze sobą i spędzają wspólnie czas. Nie jest to zauroczenie oparte bardziej na wyobrażeniu o drugiej osobie niż na czymkolwiek innym. W dodatku ich dialogi bywają zabawne. To prawda, Ignaś ma skłonność do tego, by wygłaszać przemowy naprzemiennie z wykładami, ale to właśnie do niego pasuje. Zawsze taki był: nieco oderwany od rzeczywistości i upajający się swą erudycją. Teraz nareszcie znajduje dziewczynę, która akceptuje go takim, jednocześnie potrafiąc dać mu jasno do zrozumienia, że przesadza.

Co więcej, ujrzenie go z perspektywy osoby dla czytelnika obcej jest odświeżające. Pozwala zaobserwować inne jego cechy niż tylko ciapowatość, odstające uszy i napięte stosunki z kuzynem. Ba, pozbawiony towarzystwa rodziny Ignacy wykazuje się wręcz zdecydowaniem i wolą działania. Inna rzecz, że w moim odczuciu powinien się powstrzymać z wykazywaniem się nimi akurat w taki sposób. Chłopak bowiem, poczuwszy się jak dżentelmen, rycerz i co tam jeszcze, uzurpuje sobie prawo do decydowania o tym, gdzie i w jaki sposób Agnieszka ma się udać. Kieruje nim przede wszystkim troska, lecz jego stanowczość i głuchota na jej — słabe, bo słabe, ale jednak — protesty, denerwują mnie. Kobieta, nawet osłabiona upałem, w dalszym ciągu pozostaje jednostką ludzką i chęć zaopiekowania się nią powinna ustępować szacunkowi do jej prawa decydowania o sobie***. A już wpadanie w środku rodzinnej kłótni, by na białym rumaku w nieokreślonego koloru golfie uwieźć ją w dal, jest absolutnie niedopuszczalne. Ostatecznie — nawet jeśli temat kłótni łączy się bezpośrednio z osobą wybawiciela — to są jej sprawy i to ona poniesie konsekwencje tej ucieczki.

Rodzina Agnieszki, nawiasem mówiąc, wyszła autorce mocno przerysowana. Matka i siostra bohaterki to samotne realizujące się przede wszystkim na płaszczyźnie zawodowej kobiety rozczarowane mężczyznami. Już samo to stanowi obrazek podszyty stereotypem. Dołożenie do tego ataków fizycznych na domniemanego jeszcze wtedy absztyfikanta bynajmniej go nie poprawia. I owszem, z takiego środowiska można chcieć uciec, chcieć poznać inne wzorce i modele życia. Problem w tym, że choć u Agnieszki chęci te są obecne, to jednak współistnieją z miłością i przywiązaniem. Ignaś, ingerując w jej stosunki rodzinne, przekracza granice, opowiadając się swoim zachowaniem po stronie odcięcia się. Jest to charakterystyczne dla rodu Borejków, który wsysa kolejnych zięciów i w jakiś znany tylko sobie sposób sprawia, że przestają się oni interesować własną rodziną.

To wrażenie usiłuje zresztą autorka zatrzeć, każąc Grzegorzowi, ojcu Ignasia, wspomnieć o tym, jak przeżył śmierć własnego ojca. Nie jest to zresztą jedyna próba naprawienia niedociągnięć, czy też odpowiedzi na zarzuty czytelniczek. Chwilę wcześniej Grzegorz bowiem rozmyśla o swym wewnętrznym sprzeciwie wobec dręczenia swego syna przez jego kuzyna Józka, które to dręczenie było wielokrotnie przez rzeczone czytelniczki piętnowane. Celowo podkreślam, że jest to sprzeciw wewnętrzny, gdyż bohater konkluduje, że skoro jego żona widziała w nim korzyści, musiało najwyraźniej być dobre. To smutne, lecz ostatecznie nigdzie na kartach powieści nie pada pochwała takiej postawy. Musierowicz najwyraźniej pogodziła się z tym, że stworzyła figurę ojca nieangażującego się w wychowanie i zdającego się w tej kwestii na osoby trzecie nawet pomimo niezgody na ich metody.

Gorzej, że już trzydzieści stron później deklarowana niechęć do Józka ulatnia się w jednej chwili, wyłącznie pod wpływem tego, że rzeczony pozwolił się Grzegorzowi wygadać. Wiąże się to w oczywisty sposób z faktem, iż autorka stara się z całej siły Józefa Pałysa wybielić. W jej wizji jest to chłopak małomówny, lecz męski, zaradny, zdecydowany, rycerski, praktyczny i dobry. Być może mogłabym to kupić, gdyby nie fakt, że we wspomnianej wcześniej „McDusi” to właśnie on dopuścił się przemocy wobec tytułowej bohaterki podnosząc ją za fraki, potrząsając nią i cedząc groźby. Co więcej, ani przez minutę nie żałował, przekonany o słuszności swego zachowania. Człowiek, który tak postępuje, nie jest i nie będzie chodzącym ideałem, ba, nigdy nawet się do tego ideału nie zbliży. I choćby wszyscy wokół byli głęboko przekonani o zbawiennym wpływie jego agresji na ofiary tejże, nie przestanie on być przemocowcem, kimś, kogo należy się raczej bać niż go podziwiać.

To jest właśnie największy zgrzyt w tej powieści. Gdyby padło choć jedno zdanie o, nie wiem, wewnętrznej przemianie, wstydzie za młodość chmurną i durną, byłoby lepiej. Tego jednak nie ma. Jak już pisałam, nie sprawia to, że powieść jest zła. Ma ona wiele dobrych stron, jak choćby powrót do typowego dla Małgorzaty Musierowicz humoru, względnie realistycznego przedstawienia dzieci, które nareszcie nie są, jak to bywało w tomach poprzednich, ani siedemdziesiącioletnimi kobietami uwięzionymi w ciele dziesięciolatka, ani irytującymi przemądrzałymi kreaturami, ani bezmyślnymi istotami, których jedyne cechy to nadwaga i niezdarność, czy zapoczątkowane we „Wnuczce do orzechów” przywrócenie Idzie jej właściwego charakteru. Również fakt, że klan Borejków nie stanowi tym razem centrum wydarzeń, wychodzi książce na dobre. Czytelnik widzi ich kilkukrotnie, zebranych w wiejskim domu Patrycji, jednak obrazki z ich życia, swoją drogą całkiem udane, nie stanowią zasadniczej treści powieści. Najbardziej jednak cieszy mnie w jej to, że perypetie miłosne obu kuzynów — wałkowane od „Języka Trolli” (tak, dziesięciolatek zakochany w gimnazjalistce) — nareszcie dobiegły szczęśliwego końca i autorka wreszcie będzie mogła przesunąć tych dwu bohaterów na dalszy plan.

Podsumowując, polecam tę książkę starym fankom Jeżycjady. Osoby, które chciałyby dopiero się z serią zapoznać, niech zaczną jak należy — od „Szóstej klepki”.

 

* Serdecznie nienawidzę wyrażenia „popełnić utwór”, co pozwalam sobie niniejszym podkreślić i pogrubić, by wyrazić intensywność mych negatywnych uczuć. Cieszcie się, że nie dodałam koloru i podświetlenia. Popełnić to można przestępstwo. Ale „McDusia” była jak przestępstwo, była zbrodnią popełnioną na literaturze młodzieżowej, dlatego czynię dla niej wyjątek.

** Czego nie poczytuję za wadę, a raczej za coś, co mogłoby mnie drażnić.

*** W zasadzie wątpię, bym rzeczywiście musiała to wam tłumaczyć.

6 uwag do wpisu “„Feblik” — recenzja

  1. Może to wydać się dziwne, ale „McDusia” bardzo mi się podobała. Nie widzę też różnicy w jakości poszczególnych tomów serii. „Feblika” niestety nie miałam jeszcze okazji przeczytać.
    Jeśli chodzi o Józka, to (sama sobie się dziwię) mniej mnie zraziło to całe potrząsanie w „MacDusi” niż fakt, że we „Wnuczce do orzechów” idealna Dorotka głosząca prawo każdego człowieka do szczęścia i szacunku, wzruszająca się losem wszelkich robaczków, pszczółek i szerszeni, zważająca na każdy odruch i atawizm przejawiany przez jej konia, sama nie bardzo potrafiła wprowadzić w życie przyjętych zasad wobec własnego kolegi. Bo skojarzył jej się z żółwiem Darwina i już. W porządku, narzucał się, był okropny, ale ona, jako potencjalnie mądrzejsza, nawet we własnym interesie mogłaby z nim na spokojnie porozmawiać i wyjaśnić wszystko łopatologicznie (nie musiałaby np. bredzić o „homarach”) jeszcze zanim sprawy zaszły tak daleko. Dorotę bardzo lubię, jest jedną z takich postaci, na których można byłoby się wzorować, dlatego byłam bardzo rozczarowana takimi „podwójnymi standardami” w jej wykonaniu.

    Polubienie

  2. Bardzo dziwi mnie w recenzji komentarz dotyczący Józinka, który „dopuścił się przemocy”. Nikogo zaś nie obrusza zdzielenie przez Dorotę jej niechcianego adoratora i złamanie mu nosa. Zarówno Dorota, jak i Józinek byli przez kogoś molestowani, więc albo potępiajmy reakcję obojga, albo usprawiedliwmy każde z nich ze względu na obronę własną. Jeżeli ktoś narusza naszą strefę cielesną, w jaki sposób możemy się bronić bez użycia jakiejkolwiek siły? Poczekać grzecznie aż skończy, a potem zwrócić mu uwagę? Nie widzę tutaj potrzeby wybielania Józefa ani opisywania jego metamorfozy – jego obraz w tej części jest zgodny z tym, jak był opisywany wcześniej. Nie zgadzam się z tym, że użycie siły przez molestowaną kobietę różni się czymś od użycia siły przez molestowanego mężczyznę.

    Polubienie

  3. Też nie lubię frazy „popełnić utwór”. Odnoszę wrażenie, że jest ostatnio nadużywana. Wielu pisarzy tak o sobie mówi w biografiach, pewnie myśląc, że są oryginalni i kokieteryjni, gdy tymczasem brzmią pretensjonalnie jak kompletne głupki.

    Polubienie

Dodaj komentarz