Ciasto francuskie a moralność

Ostatnio Mateusz wyjechał na weekend. Okazało się w związku z tym, że muszę samodzielnie zadbać o obiad, co nie zdarza mi się często. Zazwyczaj w takiej sytuacji gotuję sobie ogórkową i jem, póki się nie skończy albo ignoruję istnienie obróbki termicznej i żywię się kanapkami. Tym razem było inaczej, po głowie bowiem od paru dni chodziła mi idea jakiejś potrawy zawierającej ciasto francuskie i dużo cheddara.

IMG_6743instrux
Obrazkowa instrukcja krojenia bakłażana w półsłupki

Kiedy więc Mateusz przygotowywał marynaty na weekendowego grylika, skorzystałam z okazji i w marynacie musztardowej (czosnek, miód, musztarda, oliwa, sól, pieprz) wyciapałam bakłażana. Nie w całości rzecz jasna, pokroiłam go uprzednio w słupki, które następnie przekroiłam w poprzek (patrz: rysunek). Odłożyłam go na noc do lodówki, żeby zmiękł i przeszedł smakiem. Następnego dnia sięgnęłam po płat gotowego ciasta francuskiego, pokroiłam w kwadraty umożliwiające zawinięcie dwóch położonych obok siebie półsłupków, starłam sporą ilość cheddara, posypałam nim środek każdego kwadratu, ułożyłam na nich półsłupki w opisany wcześniej sposób, posypałam je resztą cheddara, wychodząc z założenia, że nie ma czegoś takiego jak za dużo sera, niedokładnie skleiłam ciasto w coś na kształt kopert i umieściłam wszystko w nagrzanym do 200 stopni piekarniku z termoobiegiem. Tak w każdym razie podejrzewam, bo przeważnie ustawiam piekarnik na 200 stopni z termoobiegiem. Wyjęłam, kiedy ciastka, czy jak je tam zwać, zaczęły wyglądać na upieczone.

Były smaczne. Miały w sobie coś z comfort foodu, określanego niekiedy mianem jedzenia na pocieszenie. Konkretnie: były tłuste, z całą pewnością niezdrowe i ze serem. Uznałam zatem, że o nich napiszę, zachwalając ich potencjalnie pocieszycielskie właściwości i wrzucając jakiś żarcik o tym, że zawierają warzywo, a zatem liczą się jako Zdrowy i Zbilansowany Posiłek. Zanim jednak do tego doszło, naszła mnie refleksja: nie chcę proponować ludziom comfort foodu.

Nie chcę, ponieważ stosowanie tej kategorii oznacza moim zdaniem akceptację tego, że jedzenie to coś, z czego trzeba się tłumaczyć, co trzeba usprawiedliwiać, a jest to tendencja dość powszechna. Istnieją miliony tekstów o tym, kiedy, jak i co należy jeść, czym zastępować produkty, których nie należy jeść, oraz co zrobić, gdy się zgrzeszyło przeciw tym nakazom*. No właśnie — zgrzeszyło, bo to całe pilnowanie jedzenia postrzegane jest w kategoriach religijno-moralnych. Niby zapewnia się nas, że chodzi o zdrowie i dobre samopoczucie, ale to tylko pozory. Tak naprawdę chodzi głównie o to, by postępować według jakichś zasad, bo tak trzeba, by dążyć do ideału, którego większość z nas nigdy nie osiągnie. Szczupłość jest w tej optyce nie tyle cechą fizyczną, ile oznaką samokontroli i silnej woli, a także czymś, na co należy nawracać innych, z którym to nawracaniem spotkałam się ostatnio w dyskusji pod wpisem koleżanki. Oczywiście głos musiał zabrać jakiś misjonarz prawidłowego BMI z klasyczną gadką o promowaniu otyłości. Na ostrzeżenie, że jak się nie zamknie, to będzie ban, odparł „Jeśli by Cię to zmotywowało do zrzucenia kilku kilogramów – to jest to poświęcenie na które jestem gotów” (pisownia oryginalna). Muszę przyznać, że zrobiło mi się wtedy lekuchno niedobrze. Gdyby rzeczony misjonarz o tym wiedział, zapewne ucieszyłby się, że dzięki niemu wyrzygam trochę nadprogramowych kalorii. Nie wyrzygałam.

Może jestem już przyzwyczajona do widoku podobnych tekstów, wszak nie jest trudno natknąć się na nie w sieci, a także poza nią. Wiele osób wyobraża sobie, że im wolno, bo to przecież kwestia zdrowia, a ich uwagi wynikają wyłącznie z troski. Dziwnym trafem troska o cudze zdrowie nie popycha ich do tłumaczenia panom raczącym się tanim winem w miejscach publicznych, jakie są skutki nadmiernego spożywania alkoholu.

Taka sytuacja, to znaczy powszechność postrzegania wagi w tych kategoriach oraz przyzwolenie na publiczne komentowanie cudzego wyglądu, sprawia, że trudno jest nie przejąć mimowolnie związanej z nią narracji. Nawet jeśli człowiek odmawia uczestnictwa w kulcie szczupłości, nie uniknie całkowicie jego oddziaływania. Comfort food, czy też jedzenie na pocieszenie, jest tu dobrym przykładem, używanie tego określenia pozwala bowiem, jak już wspomniałam, usprawiedliwić jedzenie rzeczy, którym daleko do ideału zdrowego zbilansowanego posiłku, pragnieniem poprawienia sobie nastroju, poszukiwaniem ukojenia. Jest zatem swego rodzaju próbą udowodnienia, że na jakimś poziomie nadal ma się na celu dobro swojego organizmu, że nawet jeśli się grzeszy, to przynajmniej po coś.

Ja zaś nie chcę się tłumaczyć. Po co? Zjadłam to zjadłam, na chuj drążyć temat. Czego i wam życzę.

*Obiecać natychmiastową poprawę i następnym razem zastąpić paczkę chipsów trzema cienkimi plasterkami jabłka albo czymś równie niedorzecznym. Osobiście jestem zdania, że paczki chipsów nie da się niczym zastąpić, w związku z czym kiedy mam ochotę na chipsy, a uważam, że nie powinnam ich jeść, po prostu nie idę do osiedlowego i ich sobie nie kupuję.

6 uwag do wpisu “Ciasto francuskie a moralność

  1. Jakoś inaczej widzę to wartościujące znaczenie comfort food. Jest dla mnie neutralne albo wręcz pozytywne. Tzn. jedzenie zawsze pełni różne funkcje i to, co wmawiają niektórzy dietetycy z bożej łaski, że liczy się tylko wartość odżywcza, jest piekielnym uproszczeniem, na dłuższą metę dość szkodliwym.
    Tak, pierwotną funkcją jedzenia jest to, by nie paść z głodu. Inne – dołożyć sobie stosownych składników, poczuć przyjemność, poprawić sobie humor, pouczestniczyć w czymś społecznym, też są ważne i pożyteczne i potrzebne. Można się uprzeć i je szeregować, można analizować, jakie proporcje tych funkcji są jeszcze zdrowe a jakie nie, ale to już cuchnie właśnie wartościowaniem.
    Są jedzonka, które mimo tego, że nie są szczególnie zdrowe, są *miłe*. Taka ich funkcja. I bosko.
    I fakt, stanie komuś nad głową jako Świnta Inkwizycja Żywieniowa jest idiotyczne.

    (Naskrobałam, naskrobałam, a wychodzi, że się z Tobą w pełni zgadzam.)

    Na jakimś blogu HAES-owym (Health At Every Size) znalazłam śliczne hasło: „It’s pizza, not genocide.” 🙂

    Polubione przez 1 osoba

  2. Może to nie do końca na temat, ale..och, jak ja lubię twoje wpisy. Moje serce podbiłaś tekstem o byciu córką lekarzy. Też tak mam (czyli jestem córką lekarzy) i czytając umierałam ze śmiechu, bo miałam wrażenie, że czytam o swojej rodzinie,
    pozdrawiam serdecznie

    Polubione przez 1 osoba

  3. O rany, to teraz mi się trochę świat skończył. Bo ja to zawsze myślałam że comfort food to taki jedzeniowy odpowiednik ciepłego polarowego koca i kakałko z pianką, coś co na przykład z dzieciństwem beztroskim się kojarzy i jemy to jak nam źle i pizga za oknem, a kaloryfery się zapowietrzyły.

    Polubienie

Dodaj komentarz