Lemur na ślubnym kobiercu. Część pierwsza

W sobotę wyszłam za mąż. Nie pisałam o przygotowaniach i nie rozważałam wraz z połową internetu wszystkich możliwych szczegółów, bo gdyby całe przedsięwzięcie miało okazać się klapą, trzeba by się było tejże połowie internetu tłumaczyć. A ślub i wesele mogą okazać się klapą na wiele malowniczych sposobów. Mateusz mógł wszak uciec z moją babcią (sama to zasugerowała). Mogło nastąpić trzęsienie ziemi. Mogło się okazać, że w urzędzie nastąpiła pomyłka i ceremonia nie odbędzie się. I tak dalej. Teraz jednak, gdy wiem, że udało się uniknąć przeciwności losu, mogę wam o wszystkim po kolei wyczerpująco opowiedzieć.

Zacznijmy od początku, czyli od maja 2015, kiedy Mateusz mi się oświadczył. Był środek tygodnia, godzina mniej-więcej trzynasta, a ja robiłam korektę. Ktoś zadzwonił do drzwi. Mateusz rzucił się otwierać z niezwykłym dla siebie ożywieniem, po czym zamknął się w małym pokoju. Wyszedłszy zeń, klęknął przed mym stanowiskiem pracy, wręczył mi pierścionek i zadał mi dwa pytania: czy mam chwilę i czy zgadzam się, by został moim mężem. To było bardzo romantyczne.

IMG_6750
Mój pierścionek zaręczynowy. Czy można powiedzieć „Nie” facetowi, który wręcza ci pierścionek w kształcie kotka?!

Ustaliliśmy datę, po czym długo nie działo się nic, oprócz tego, że zapomniałam podzielić się informacją o zaręczynach ze światem, a potem gdy temat wypływał, a osoby zaczynały się dziwić, ja dziwiłam się równie mocno, że jeszcze o tym nie wiedzą. W pewnym momencie należało jednak zacząć działać. Oszacowaliśmy liczbę gości (dużo), znaleźliśmy odpowiednią salę (dużą), po czym udaliśmy się do urzędu, gdzie powiedziano nam, że tu standardy branży ślubnej, w której rezerwuje się wszystko z ogromnym wyprzedzeniem, nie obowiązują i należy przyjść nie wcześniej niż pół roku przed planowaną ceremonią. Przyjęliśmy to do wiadomości i przeszliśmy do fazy bardziej szczegółowego planowania.

Prawdę powiedziawszy, szczegółowo planowałam głównie z mamą. Pomysły miałyśmy liczne i niezwykle barwne*. Nie wszystkie zrealizowałyśmy, to bowiem wymagałoby chyba trzech ślubów, w tym jednego na łodzi. W pewnym momencie uznałyśmy, że ślub na łonie natury w postaci ogrodu to jest to. Mateusz zgodził się z nami, być może nieco przygnieciony rozmachem naszych wcześniejszych wizji, i skontaktował się z Ogrodem Botanicznym. W odpowiedzi otrzymał entuzjastycznego maila i polecenie umówienia się ze specjalistką do spraw. Specjalistka do spraw niestety nie była tak entuzjastyczna i roztoczyła przed nami wizje licznych kataklizmów, jak to obcasy grzęznące w błocie, hordy zwiedzających uniemożliwiające przeprowadzenie ceremonii, goście tratujący kwiaty, etc. Nie to nie, podziękowaliśmy i zwróciliśmy się z analogicznym zapytaniem do Ogrodu Mehoffera, tym razem osobiście. Był akurat poniedziałek rano, więc na miejscu znajdował się jedynie dozorca i sprzątaczka, ewentualnie dozorczyni i sprzątacz. Bliscy byliśmy rezygnacji, sprzątaczka/dozorczyni jednak wykonała telefon do osoby odpowiedzialnej. Osoba skierowała nas do pana Wojtka z Europeum. Pan Wojtek wykazał entuzjazm, po czym skierował nas do pani Ani z budynku głównego. Pani Ania właśnie gdzieś wychodziła, jednak również wykazała nieco entuzjazmu, poleciła napisać maila i skontaktować się z kierownikiem. Uznaliśmy, że skoro konkretów nie ma, jest za to luty 2017, możemy od razu iść do urzędu. Tam niemal natychmiast przyjęła nas kierowniczka. Stwierdziła, że ślub w ogrodzie poza urzędem nie stanowi problemu, ale akurat nie w ten weekend, który nas interesuje, bowiem urząd możliwe miejsca ceremonii zaplanowane ma z wyprzedzeniem. My do wyboru mieliśmy USC na osiedlu Zgody albo Dworek Białoprądnicki. Ja byłam za urzędem, Mateusz z kierowniczką za dworkiem. Poddałam się ich woli, czego absolutnie nie żałuję.

W międzyczasie zajęliśmy się wyborem świadków. Mateusz poprosił o to przyjaciela jeszcze z podstawówki, ja zaś bratową. Poniewczasie dowiedziałam się z bloga o planowaniu tego typu imprez, że należało w tym celu zorganizować odpowiedni event. Nie byłam tego świadoma, więc moją propozycję wygłosiłam przy obiedzie, Mateusz zaś chyba przez telefon. Mam nadzieję, że Ania i Konrad kiedyś nam to wybaczą.

Wkrótce po załatwieniu terminu w USC przyszedł czas na zaproszenia i stroje. Kolor przewodni (zielony) był dawno wybrany**, teraz dołączyło do niego zwierzę przewodnie, a mianowicie tapir. Tapiry polubiliśmy już dawno, podczas wizyty w krakowskim ZOO, kiedy to jakiś obcy facet na moją uwagę, ze mają osobliwie niski płotek, odparł nieznoszącym sprzeciwu głosem „Tapiry nie umieją skakać”. Poczułam z nimi wtedy głęboką duchową więź, bowiem ja w dzieciństwie również tego nie umiałam skakać i babcia trenowała mnie w skokach z kanapy. Wykonałam zatem odpowiedni rysunek (patrz: ilustracja na górze posta) i zleciłam grafikowi*** stworzenie na jego podstawie zaproszeń. Wyszły pięć razy piękniejsze, niż sobie wyobrażałam.

Następnie zajęłam się sukienką, Mateusz zaś garniturem. Najpierw chciał mieć zielony, ale mama mu zabroniła. Potem chciał lniany, ale stanowczo zasugerowałam, że po pięciu minutach będzie cały zgruchmoniony, stanęło więc na zupełnie klasycznym grafitowym modelu. Wizję własnej sukienki miałam zaś od początku stosunkowo jasną i tak praktyczną, że samą mnie to dziwi. Założyłam mianowicie, że muszę mieć możliwość ubrania pod spod normalnego stanika****, samodzielnej obsługi w toalecie i że nie będę do sukienki chudnąć, bo to mój ślub, a nie jej i to ona ma się dopasować. Od razu wiedziałam też, że chcę ją uszyć w Szyjemy Sukienki. Wcześniej jednak postanowiłam wypróbować kilka innych opcji, żeby nie jeździć do tej całej Warszawy. Opcja pierwsza leżała na mnie dobrze, ale była niewystarczająco zielona. Opcja druga zadowalała mnie estetycznie, ale nie leżała dobrze, a po sukience za tyle hajsu oczekiwałam, że będę wyglądać bardziej jak milion dolarów niż jak siedemnaście złotych i pięćdziesiąt groszy. Nie pozostawało zatem nic innego, jak tylko udać się do rzeczonej Warszawy.

Zaproszenia były gotowe, chciałam je więc od razu wręczyć tamtejszej rodzinie. Okazało się jednak, że byłoby to faux pas ogromnego kalibru, bowiem w takich przypadkach ważna jest hierarchia, a w hierarchii najważniejsza jest babcia. Tylko dzięki czujności mojej mamy uniknęłam tej towarzyskiej katastrofy.

Unikałam również wielu innych katastrof, o czym w następnej części relacji, jest bowiem wpół do drugiej w nocy, a ja planowałam wcześnie położyć się spać i nawet odmówiłam z tego powodu Ance wyjścia na wino. Wyszło jak wyszło.

*Podstawowe założenia obejmowały brak przypałowych gier i zabaw ze szczególnym uwzględnieniem przetaczania jajka przez nogawkę oraz konkursu na to, kto wypije najwięcej wódki chochlą z garczka, kształt stołów (okrągłe, przy podłużnych goście gorzej się socjalizują), rodzaj prezentów dla gości (zielone emenemsy, bo „m&m” to inicjały naszych imion*****) i wiele innych rzeczy. Wyboru muzyków i fotografów dokonał ojciec, który zna się tak na jednym, jak i na drugim.

**O tym, że trzeba mieć kolor przewodni, wiedziałam z niezapomnianych wątków Zii86.

***Jest nim nieogłaszajacy nigdzie swych usług Aleks, kolega Mateusza

****Co nie znaczy, że nie kupiłam żadnego na tę okazję. Lubię kupować staniki. W tym przypadku była to beżowa Freya Deco, którą natychmiast ochrzciłam mianem półpancerza praktycznego. Nie lubię staników w kolorach bazowych, więc na pocieszenie kupiłam sobie jeszcze drugi, granatowy w kwiatki.

*****Znaczy mojego i Mateusza. W każdym razie w zamyśle, bo moja mama ma na imię Monika. Mama Mateusza ma z kolei na imię Małgorzata, więc niech już każdy interpretuje to jak chce.

5 uwag do wpisu “Lemur na ślubnym kobiercu. Część pierwsza

  1. Rewelacyjny opis. Aż chciałoby się wziąć jeszcze jeden ślub 🙂
    U nas kolor przewodni zmieniał się na różnych etapach organizacji, zatem były aż trzy kolory przewodnie, które jednak pięknie ze sobą współgrały. Nie wiedzieliśmy, że trzeba mieć i zwierzę przewodnie, ale tak jakoś naturalnie wyszło, że jest nim lew – mieliśmy piękne figurki pary lwów na torcie.

    Lemurze, czy raczej Tapirze, wrzuć więcej zdjęć!

    Polubione przez 1 osoba

  2. […] Poprzednią notkę urwałam na zaproszeniach. Okazały się, jak już wspominałam, bardzo piękne. Zastrzeżenia miała tylko moja mama, której nie podobało się po pierwsze, że słowo „rodzice” napisałam małą literą, po drugie zaś, że nie widać, który tapir jest płci męskiej. Ja nie jestem pruderyjna, naprawdę, ale wizja dorysowywania prącia na zaproszeniu ślubnym trochę mnie przerosła. Oficjalna wersja jest zatem taka, że jeden z tapirów istotnie prącie posiada, ale schowane za nogą. Który, to już pozostawiam każdemu do własnej interpretacji. […]

    Polubienie

Dodaj komentarz