Przeczytane w marcu 2018

W marcu przeczytałam czternaście książek. Podejrzewam, że tak znaczny wzrost tej liczby w stosunku do dwóch poprzednich miesięcy wywołały dwa czynniki: święta i L4, czyli doskonałe okazje, by leżeć i czytać. Co prawda z okazji świąt trzeba jeszcze jeść, a z okazji L4 kaszleć, ale zapewniam, że nie zajmuje to zbyt wiele czasu i w większości przypadków nie wymaga odrywania się od lektury.

  1. Zaczęłam od zbioru opowiadań „Świat dla ciebie zrobiłem” Zośki Papużanki. Większość była dobra, jedno mnie zirytowało. Ciekawa jestem, czy zgadniecie które.
  2. Następnie przeczytałam „Miasto Archipelag” Filipa Springera. Do tej pory zastanawiam się, czy całkowite pominięcie Radomia w rozdziale, który Radom miał w podtytule, było celowym zabiegiem, a jeśli tak, to jaki cel miał na myśli autor.
  3. Potem ujrzałam gdzieś przypadkiem „Świat kupek” Pratchetta, okołodyskową publikację przeznaczoną teoretycznie dla czytelnika dziecięcego, w praktyce zaś dla fanów cyklu, i kupiłam ją pod wpływem impulsu. Jest całkiem zabawna, w każdym razie jeśli zna się „Świat Dysku”. Podejrzewam, że bez tego kontekstu może nie być sensu jej czytać.
  4. Czekałam wówczas na przesyłkę „Nanny Ogg’s cookbook”, którą zamówiłam z jakiegoś lekko przedpotopowego sklepu internetowego. W końcu doszła. Żadnego z przepisów nie miałam ochoty wypróbować, nie dla przepisów jednak kupuje się takie rzeczy, lecz dla tekstów im towarzyszących.
  5. Później trafiłam jeszcze na „Przewodnik pani Bradshaw. Ilustrowany informator o drogach żelaznych” — kolejną okołodyskową książeczkę. Zawiera dużo żartów dotyczących kapusty i z tej trójki podobała mi się chyba najmniej.
  6. W międzyczasie, bo Pratchetty zdobywałam pojedynczo, czytałam inne rzeczy, niekiedy dotykające także tematów poważnych, czego skrajnym przykładem są „Cynkowi chłopcy” Swiatłany Aleksijewicz. Stało się tu to samo, co zwykle w przypadku tej autorki: człowiek lemur spodziewałby się, że będzie brnąć, przytłoczony przez trupy, śmierć i PTSD, a tymczasem leci przez książkę kurcgalopem. Sama nie wiem, czy to dobrze.
  7. Szybko powróciłam do tematyki lżejszej, gdyż ukazała się „Ciotka Zgryzotka” Małgorzaty Musierowicz, a tego, jak pisałam w recenzji, odpuścić sobie nie mogłam, choć przecież — słusznie — spodziewałam się, że nie czeka mnie nic dobrego.
  8. Na odtrutkę miałam na szczęście „Slash” Natalii Osińskiej, którą to powieść zamierzałam przeczytać już od jakiegoś czasu. Odtrutka zadziałała. Nie chodzi nawet o wymowę ideową: tu się przede wszystkim coś działo, a główni bohaterowie byli głównymi bohaterami, nie zaś dodatkiem do spisu remontów i dzieci.
  9. W dalszej kolejności przeczytałam „Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne archiwum X” Izy Michalewicz. Ciekawe, ale bez rewelacji.
  10. Następnie pożyczyłam od mamy „Kredziarza” J. Tudor, książkę mocno i jawnie inspirowaną „Tym” Kinga. Ujmijmy to w ten sposób: do poziomu Kinga autorce udało się zbliżyć tylko w zakończeniu.
  11. Potem miałam ochotę na coś znanego, przeczytałam więc „Wszystko czerwone” Lektura była tym przyjemniejsza, że od ostatniego razu zdążyłam zapomnieć, czy morderczynią była Ewa czy Anita.
  12. Odświeżywszy sobie Chmielewską, poczułam najwyraźniej potrzebę przeczytania czegoś ambitniejszego, nabyłam bowiem zbiór esejów „Pięć razy o przekładzie” Małgorzaty Łukasiewicz. Rozważania w niej zawarte są interesujące, uderzyła mnie w nich jednak pewna rzecz: autorka, mówiąc o tłumaczach, zdaje się zawężać znaczenie tego słowa do tłumaczy literatury. Nie jest to niczym niespotykanym, jednak wcześniej nie budziło to u mnie żadnej szczególnej reakcji. Tym razem cokolwiek się zirytowałam. To chyba gromadziło się we mnie od jakiegoś czasu. Najpierw, już chyba rok temu, przeczytałam stwierdzenie jakiejś tłumaczki literatury, jakoby w piekle dla tłumaczy przekładało się instrukcje. Potem Jacek Dehnel był uprzejmy napisać „Piotr jest nie tylko znakomitym przewodnikiem polskiego czytelnika po słabo znanych subtelnościach amerykańskiej kultury, ale też (…) drugim autorem tej książki. Można tak powiedzieć wprawdzie o każdym starannym tłumaczu, przekładającym dzieło literackie (a nie instrukcję działania pralki), Piotr jednak jest do tego współautorem dotrzymującym kroku autorowi”. I nie chodzi mi tu nawet o meritum, bo czy tłumacz jest drugim autorem tekstu użytkowego, czy nie jest, można dyskutować, ale o potrzebę zaznaczenia swojej odmienności i de facto wyższości. A teraz to. Już pies drapał, że się teksty użytkowe utożsamia z instrukcjami obsługi, a instrukcje obsługi z jakimś ostatecznym złem, prowadzącym zapewne do obumarcia mózgu. Ale, do ciężkiej cholery, jak można domagać się uznania dla pracy tłumacza, eksponowania jego nazwiska na okładkach i stronach tytułowych książek, podkreślać znaczenie jego pracy dla odbioru dzieła w języku docelowym (które to postulaty, żeby była jasność, popieram całym moim przekładoznawczym serduszkiem), a jednocześnie pracę ludzi wykonujących ten sam zawód, lecz specjalizujących się w innym typie tekstów, traktować nieomal pogardliwie? To prawda, że dotrzymanie kroku autorowi czy właściwe oddanie jego partykularnego stylu nie stoi u nas tak wysoko na liście priorytetów. Ba, niektóre tłumaczone przeze mnie teksty napisane są tak, że nieoddawanie partykularnego stylu autora może przynieść wyłącznie pożytek. Nie znaczy to jednak, że nasza praca jest gorsza, głupsza, czy wymagająca mniejszych umiejętności. I przyznanie tego nie sprawi, że się jeden z drugim zarazi użytkowością i sam nie wiedząc, jakim sposobem, stanie przed koniecznością przetłumaczenia regulaminu pływalni na pojutrze EOB. Więc może trochę szacunku. (Przepraszam, wyrwało mi się. Jestem ostatnio zbyt emocjonalna).
  13. Dość już tych rantów, pora na najlepsze, co mnie jako czytelniczkę spotkało w tym miesiącu, czyli trylogię „Southern Reach” Jeffa VanderMeera. Czytałam ją w czasie świąt, nie mogąc się oderwać. Sama z siebie nie zwróciłabym zupełnie na te książki uwagi, choć gdzieś mi wcześniej mignęły okładki. Zachęcił mnie do nich podcast Czytu Czytu. Najpierw na próbę kupiłam „Unicestwienie” i wsiąkłam.
  14. Wciągnęła mnie atmosfera dziwności, pragnęłam wyjaśnień, więc gdy tylko skończyłam, dokupiłam „Ujarzmienie” i „Ukojenie”. Gdy kończyłam tom drugi, przed płynny przejściem do trzeciego powstrzymał mnie tylko fakt, że była akurat trzecia w nocy. Rzecz jasna, podjęłam lekturę następnego dnia, lecz był to już kwiecień.

Teraz natomiast jest 1:34. Niby jeszcze nie trzecia, ale jutro pracuję. A zatem dobranoc, drogie osoby. Kolorowych snów*.

*Ale bez przesady, bo mnie na przykład po VanderMeerze śniło się, że musiałam ożywić jednego swojego zmarłego przodka, żeby duch drugiego zmarłego przodka mógł wniknąć w jego ciało i udzielić jakichś ważnych informacji. Trzeba było to zrobić, bo ten drugi zmarły przodek uparł się, że we własnym ciele nie będzie niczego udzielał.

4 uwagi do wpisu “Przeczytane w marcu 2018

  1. 1) Spytaj Filipa Springera 🙂 Jestem ciekawa, jak się wytłumaczy.
    2) Podzielam Twoje wzburzenie w temacie tłumaczenia użytkowego. Zawsze jestem pod wrażeniem dobrze przetłumaczonej instrukcji obsługi – to takie przyjemne czytać coś, co NIE JEST zlepkiem losowych słów jako tako gramatycznie ułożonych i bez konieczności zaglądania do wersji francuskiej (nie znam francuskiego), by wiedzieć, jak dane słowo czytać w danym kontekście. Chciałabym więcej dobrych tłumaczeń! Jeszcze dodam, że tłumaczenie użytkowe obejmuje też polskie wersje facebooków, blogów, telefonów komórkowych, aplikacji itd. i ma ogromne znaczenie dla komfortu użytkowników. Brzydko przetłumaczoną książkę odłożysz na półkę, „powiadom Kasia że jesteś w Kraków” kłuje w oczy miesiącami…

    Polubione przez 1 osoba

  2. Gratuluję wspaniałego wyniku 🙂 w kwietniu mogę polecić Ci sięgnięcie po „Dziewczyny chcą się zabawić”, mnie zachwyciła ! 🙂

    Polubienie

Dodaj komentarz