W tym roku nie odczułam tak bardzo uogólnionej chujozy listopada. Być może dlatego, że zdarzało mi się złapać trochę światła w drodze do pracy i podczas przerw na papierosa. Osobliwa rzecz z tym światłem, trochę jakbym była rośliną. W każdym razie mniej niż zwykle marzyłam o hibernacji. Głównie pracowałam i czytałam, jak zwykle.
- Zaczęłam od „Sprzedawczyka” Paula Beatty’ego w przekładzie Piotra Tarczyńskiego. Zastosowana przez tłumacza strategia budziła początkowo moje wątpliwości, wydawała mi się niespójna z uwagi na zestawienie obszernych komentarzy na temat kultury i historii, tłumaczenia występujących w książce fikcyjnych nazw własnych i braku przypisów do fragmentów w języku hiszpańskim (zazwyczaj tak czy inaczej streszczanych czy parafrazowanych w tekście głównym, czytelnikowi/czytelniczce zatem krzywda się nie dzieje). Ostatecznie jednak doszłam do wniosku, że niespójność jest pozorna: jeżeli bowiem odczepimy się od forenizacji i domestykacji, zamiast tego zadając sobie pytanie „Co zrobić, żeby odbiorcy wynieśli z dzieła możliwie dużo, wszystko wskakuje na swoje miejsce. Poza tym mój mąż mówi, że normalni ludzie nie zwracają na takie rzeczy uwagi. A lemury to już w ogóle.
- Następnie pochłonęłam pięć tomów z serii Złota Podkowa, czemu sprzyjał fakt, że nie miałam sprawnego czytnika, książki te zaś są małe i lekkie, dzięki czemu łatwo zmieścić je w torebce, nawet razem z zakupami z Lidla. Były to mianowicie: „Orchidea”,
- „Mariamne żona Heroda”,
- „Wynalazek profesora Brenka”,
- „James Smith zabił człowieka”
- i „Pieczeń z antylopy”. W którymś z nich, nie pamiętam już w którym, był nawet fanfik o Sherlocku Holmesie. Sherlock miał w nim żonę i to właśnie ona rozwiązała zagadkę.
- W domu tymczasem zajmowałam się lekturą opasłego dzieła w twardej oprawie, a mianowicie biografii „Tove Jansson. Mama Muminków” autorstwa Boel Westin. Książka jest ciekawa i ładnie wydana, denerwuje mnie tylko jedna rzecz: tytuł. W książce obszernie opisywana jest niechęć Tove Jansson do postrzegania jej twórczości wyłącznie przez pryzmat Muminków. W oryginalnej wersji tytuł brzmi „Tove Jansson. Ord, bild, liv”, co, o ile tłumacz google nie kłamie, oznacza „Tove Jansson. Słowo, obraz, życie”. W polskiej, niestety, Muminków sobie nie podarowano. Jakby nie wystarczyła ich obecność na okładce, doprawdy.
- W tym samym mniej-więcej czasie w torebce nosiłam również „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasa Jonassona. Bardzo relaksująca lektura.
- Następnie mama, nie mogąc patrzeć na moje cierpienia, dała mi w prezencie czytnik. Natychmiast ściągnęłam na niego wszystkie moje ebooki. Czytanie rozpoczęłam od Agathy Christie, tym razem — w sumie nieco przypadkowo — wszystkie dziejące się na Bliskim Wschodzie: „Morderstwo w Mezopotamii”,
- „Śmierć na Nilu”,
- i „Rendez-vous ze śmiercią”.
- Potem przeczytałam „Mundrą” Sylwii Szwed, czyli interesujący zbiór wywiadów z położnymi.
- Następnie sięgnęłam po horror Jozefa Kariki „Szczelina”. Najbardziej podobało mi się w nim to, że od początku wiedziałam, że nie będę bać się w nocy — nic, co pochłania lub doprowadza do szaleństwa osoby chodzące jesienią czy zimą po górach nie będzie miało szansy mnie dorwać.
- Miesiąc zakończyłam „Wyrobami. Pomysłowością wokół nas” Olgi Drendy, czyli książką o łabędziach z opon, monidłach, obrazach Giovanniego i podobnych zjawiskach, pisaną nie z pozycji wyższościowo-kwękających, lecz z przychylnym zaciekawieniem. Polecam.
Póki co mam nadzieję, że grudzień obejdzie się ze mną równie łagodnie. Czego i wam życzę.