Po raz kolejny śni mi się Wrocław. W moim śnie jest miastem mrocznym, zagmatwanym, kryjącym w sobie jakieś ponure tajemnice: zombie w piwnicach, duchy na strychach, czyste zło w rurach kanalizacyjnych, a ja zjawiam się tam na zaproszenie znajomego. Mieszka on na dziewiątym piętrze dziwnego tworu będącego połączeniem kamienicy i wieżowca. Siedzimy, gadamy, potem ja wychodzę na chwilę do kiosku czy do sklepu. Jest lato, zmierzcha. Pod klatką zaczepia mnie jakiś dresik, jest trochę pijany, rzuca sprośne teksty. Każę mu spadać, a on chyba próbuje mnie przed czymś ostrzec, ale nie wiem, przed czym, gdyż jego dresiarskie słownictwo jest zbyt ograniczone. Wchodzę do klatki, wsiadam do starej skrzypiącej windy, naciskam dziewiątkę. Winda jedzie w górę, a potem skręca. W końcu zatrzymuje się. Klatka schodowa wygląda jakoś inaczej, lecz to przecież obce miejsce, nowe, może źle coś zapamiętałam. Naciskam klamkę drzwi do mieszkania, które wydaje mi tym właściwym, ale rzecz jasna jest to zupełnie inne mieszkanie: inny rozkład, wystrój, nawet wysokość. Odbywają się tam tajne komplety — od razu wiem, jestem pewna tą oniryczną pewnością, że to właśnie one, a nie na przykład normalne korepetycje. Młodzi ludzie siedzą na podłodze i kanapie, wśród nich nauczycielka, też młoda, coś im tłumaczy. Światło jest przygaszone, okna zasłonięte. Pytam, o co chodzi z tą windą, a ona opowiada mi coś o czarnej magii, energii miejsca, wyjaśnia ten cały wrocławski mrok, ale nic z tego nie jestem w stanie zapamiętać. Najważniejsze z całego tego wywodu wydaje mi się to, że jestem tylko w sąsiednim budynku, nie w sąsiednim wymiarze. Dziękuję, żegnam się, wracam do mieszkania znajomego. Potem się budzę. To nie był koszmar. Cała ta aura niesamowitości i mroku nie robiła na mnie szczególnego wrażenia, nie bałam się, zupełnie jakbym uczestnicząc w wydarzeniach jednocześnie oglądała je przez szybę.Czytaj dalej »