Odkrycia roku 2018

W roku 2018 działy się u mnie rzeczy gorsze, lepsze i zupełnie nijakie, jak u każdego. O gorszych i nijakich nie mam specjalnej ochoty pisać, skupię się zatem na lepszych, ze szczególnym uwzględnieniem odkryć, jakich udało mi się dokonać.

Przede wszystkim dowiedziałam się o moim mężu zupełnie nowych rzeczy, choć znam go już od dekady. Po pierwsze, wyszło na jaw, że wspaniale udaje on warana. Przekonałam się o tej jego umiejętności, gdy kręciłam się po domu, nucąc fałszywie* „Na głowie kwietny ma wianek, / w ręku zielony badylek, / a przed nią bieży waranek, / a nad nią lata motylek”, na co mój mąż bardzo przekonująco odegrał to właśnie bieżące zwierzątko**.

1024px-Ignatius_of_Antioch
Męczeństwo Ignacego Antiocheńskiego

Po drugie, do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, jakie on ma wspaniałe pomysły przebrań na bale kostiumowe, zwłaszcza o tematyce religijnej. Na Sylwestra w klimatach meksykańskich wymyślił mi strój Matki Boski z Guadalupe, wcześniej zaś, gdy rozmawialiśmy o organizowanych w niektórych szkołach Bale Wszystkich Świętych, oświadczył, że przyczepiłby dziecku do odzieży pluszowe lwy, co miałoby obrazować któregoś z męczenników wczesnochrześcijańskich. Czy to nie jest wspaniałe rozwiązanie? W dodatku tych męczenników trochę było, więc można wykorzystywać koncepcję przez kilka lat albo przebrać tak pół klasy.

Po trzecie wreszcie, przekonałam się, jak silna jest w moim mężu natura nauczyciela. W 2018 ponownie spróbowałam bowiem — po wielu latach przerwy i licznych namowach — jazdy samochodem, co samo w sobie zasługuje na osobny akapit. Mąż rzecz jasna w tych próbach uczestniczył. Auto nowe, niedraśnięte, a ten ani na mnie nie krzyczał, ani nie wyrywał mi kierownicy, tylko spokojnie tłumaczył i doradzał. Wiele lat wcześniej mojemu tacie w analogicznych okolicznościach wieloletnie doświadczenie w nauczaniu akademickim nijak nie przeszkadzało w niepedagogicznych odruchach. W moich latach szkolnych też zresztą gdzieś ulatywało przy wszelkich próbach wytłumaczenia mi fizyki.

A to całe prowadzenie auta w ogóle nigdy mi nie wychodziło. Prawo jazdy mam od dziesięciu lat, szybko jednak przestałam z niego korzystać w celach innych niż zostawianie pod zastaw książek w czytelni. Dopiero w ubiegłym roku dałam się przekonać, by spróbować ponownie. Raz pojechałam do rodziców, która to trasa ma według map Google dwa kilometry (na nogach mniej, autem trzeba jechać dookoła) i tyleż zakrętów, oba w prawo. Udało mi się nie zrobić nic głupiego, dlatego też porwałam się na trasę bardziej ambitną, to znaczy z Płaszowa na Bronowice i z powrotem. Miasto było z okazji świąt dość wyludnione, to fakt, niemniej nadal jestem z siebie dumna. A na koniec jeszcze zaparkowałam u nas w garażu podziemnym, nie uszkadzając ani swojego samochodu, ani aut sąsiadów.

Wciąż trochę się dziwię, że się na to zgodziłam, choć rok 2018 pokazał mi wcześniej, że potrafię, mówiąc brzydko, wyjść ze strefy komfortu***, czego głównym przykładem calle z klientem. Przy pierwszym denerwowałam się już tydzień wcześniej, a w trakcie z trudem powstrzymywałam drżenie głosu. Przy ostatnich lekko irytowało mnie już tylko, że odbywają się o godzinie, o której zazwyczaj nie ma mnie już w pracy. Wiadomo, różnica stref czasowych, nie będzie się klient zrywał bladym świtem, bo ja mam fanaberię wychodzić w okolicach szesnastej.

To małe zwycięstwo nie zmieniło jednak mojego stosunku do tak zwanej pracy z ludźmi. Nie, żeby w mojej pracy nie występowali ludzie. Występują, ale w rozsądnych ilościach i cały czas mniej-więcej ci sami. Nawiasem mówiąc, kiedy słyszę, że ktoś zachwyca się możliwością codziennego poznawania nowych ludzi, mam ochotę zapytać, co takiego robi, że ci, których już zna, tak szybko się zużywają. Kiedy zaś ujrzałam na YouTube filmik pod tytułem „Sprawdzone patenty na dobre publiczne wystąpienie”, uznałam, że nie będę go oglądać, bo taki patent już mam: oddelegować.

53987_medium_5902704169739_5-d
Źródło

Nabywałam jednak nie tylko nowe umiejętności, lecz również liczne przedmioty codziennego użytku, także i na tym polu dokonując kilku odkryć. Wiem już na przykład, że idealna dla mnie gąbka do makijażu powinna mieć ścięty dół, a górę zakończoną ostrym czubkiem (patrz: ilustracja). Nie przyzwyczaiłam się jakoś do używania gąbki obustronnie obłej do twarzy i drugiej, malutkiej pod oczy, a i tego próbowałam. Klasyczny kształt kropli uważałam za całkiem odpowiedni i przekonałam się, że ścięty pasuje mi bardziej, w konsekwencji szybkich i nieco przypadkowych zakupów w drogerii. Odnalazłam także najlepszy jak dotąd korektor pod oczy, czyli Conceal and Define Makeup Revolution. Nie jest to produkt całkiem idealny, trzeba bowiem podjąć pewne środki zapobiegawcze, żeby nie wyglądał zbyt sucho, ale ma więcej odcieni niż Catrice, który również lubię, i dobrze ukrywa cienie pod oczami. To ważne, gdy jest się lemurem.

 

*Inaczej nie umiem.

**Przed publikacją upewniłam się, czy Mateusz jest gotów zmierzyć się z jej konsekwencjami, mogliby wszakże przeczytać ten tekst jego studenci. Odparł, że mu to nie przeszkadza, ale warana przed studentami będzie odgrywał tylko w nagrodę za osiągnięcia naukowe.

***Kiedy ujmuję to w ten sposób, mam ochotę natychmiast tam wrócić.

Jedna uwaga do wpisu “Odkrycia roku 2018

Dodaj komentarz