„Co nas nie zabije” — recenzja

Źródło: http://www.wiadomosci24.pl/artykul/co_nas_nie_zabije_27_sierpnia_zadebiutuje_czwarta_czesc_sagi_millenium_332875.html

Nigdy nie byłam fanką serii „Millennium” Stiega Larssona. W swoim czasie przeczytałam ją rzecz jasna w całości, byłam nawet na filmie na podstawie pierwszej części, daleka byłam jednak od wyrażanego przez licznych znajomych zachwytu. Czytało się to dziwnie — łapczywie, z zaangażowaniem, ale jednocześnie z poczuciem jakiejś nieadekwatności wynikającej z faktu, że jest to dzieło wybitnie źle napisane: opisy wnętrz i przedmiotów brzmią jak połączenie katalogu Ikei i gazetki MediaMarktu, a Lisbeth z każdą stroną zyskuje kolejne supermoce, a na końcu także supercycki. Do tego jeszcze błąd gramatyczny w polskiej wersji tytułu drugiej trzeciej [Edycja, bo błąd. Dziękuję Zofii K. za dostrzeżenie go] części.

Dlatego też do stworzonej przez Davida Lagercrantza kontynuacji serii podeszłam z rezerwą. Prawdopodobnie gdyby nie kupiła jej moja mama, nie sięgnęłabym po nią w ogóle. Przez pierwsze pięćdziesiąt stron walczyłam z negatywnym nastawieniem, potem jednak udało mi się go pozbyć. Powieść z pewnością napisana jest sprawniej niż części autorstwa Larssona, nawet pomimo stosowanej gdzieniegdzie składni ad sensum (to jednak już wina tłumacza). Opisy nie zawierają już nazw konkretnych modeli elementów wyposażenia mieszkania ani danych na temat procesora i liczby wejść HDMI. Jedynym powtarzalnym i denerwującym elementem jest sweter z dekoltem w serek pojawiający się regularnie na różnych bohaterach męskich, która to informacja absolutnie niczemu nie służy.

Lisbeth Salander nadal nie ma sobie równych jako hakerka, walczy jak komandos, jest twarda niczym Chuck Norris, rozwiązuje zaawansowane problemy matematyczne i wymierza sprawiedliwość sprawcom przemocy domowej. Ale, po pierwsze, to wszystko jest po coś. Każda jej umiejętność jest wykorzystana w fabule, nie służy zaś tylko podniesieniu współczynnika zajebistości. Autor dostał już gotową Mary Sue i nie starał się jej jeszcze ulepszyć. Zamiast tego poprowadził ją prawdopodobnie w najlepszy możliwy sposób. Po drugie, bohaterka trafia na wymagających przeciwników, więc choć nadal ocieka supermocami, to nie razi to tak, jak w poprzednich częściach. Mikael Blomkvist również wydaje się jako bohater nieco lepiej napisany.

Lecz nie wszystkie postaci wyszły autorowi równie dobrze. Choćby Ove Levin, który w młodości marzył o karierze szlachetnego dziennikarza śledczego, a ostatecznie został niespełnionym, acz dobrze zarabiającym, pracownikiem dużego koncernu prasowego, przedstawiony został nieco wręcz karykaturalnie, zwłaszcza w jednej z ostatnich scen, w której, jak gdyby w ramach kary bożej, traci na giełdzie pieniądze. Z kolei August, autystyczny chłopiec, którego uśpione wcześniej zdolności, ujawniające się szczęśliwie akurat wtedy, kiedy mogą się na coś przydać, wydaje się opisany mało wiarygodnie. Prawdopodobnie wystarczyłoby parę zdań, by uczynić tego bohatera bardziej przekonującym.

Akcja jest wartka, sensowna, sama zaś książka, pomimo różnic stylu i sposobu kreowania postaci, spójna z częściami autorstwa Larssona. Zakończenie pozwala się domyślać, że seria nie jest zamknięta. Po kolejną jej część sięgnę już z mniejszą rezerwą.

5 uwag do wpisu “„Co nas nie zabije” — recenzja

      • A, zgadzam się całkowicie! (Serii nie czytałam, a pobieżne wyszukiwanie powiedziało mi, że to część trzecia). Trochę jak faniks z popiołów, zamek zbudowany ze zrujnowanego piasku 🙂

        A masz pomysł na lepszy tytuł pasujący do pozostałych? („Marzenia, które legły w gruzach”?)

        Polubienie

Dodaj komentarz